Kolejny dzień na plaży, wiem jestem nudna, ale sama się nie mogę nadziwić, ile to odcieni może mieć kolor niebieski.

Morze do południa oszałamia kolorami, chce się patrzeć i patrzeć. To mnie uspokaja, wycisza i odpręża. Mogę się godzinami gapić w morze po horyzont. Taki błogostan..

Dziś odpoczywałam na kolejnej z pięknych plaż San Andres- Cocoplum. Miałam widok na malutką kokosową wyspę i wrak statku. Na obiad ceviche- surowe krewetki, sok z limonki, cebula i keczup. Z kubeczka łyżką, na gęsto. Palce lizać!

Powrót busikiem za 3 zł i zachód słońca na deptaku przy plaży. Równo o godz. 18 wkraczali policjanci i wyganiali rozbawione grupy ludzi. Życie z plaży przenosi się wtedy na murek i deptak. Można tu legalnie pić alkohol z butelki, nie tylko piwo, ale i procentowy rum. Prawie każda grupa ma swój wielki głośnik, z którego słychać latynoskie hity. Im głośniej, tym lepiej, więc co chwilę w uszy uderza inna fala dźwięków. Jak nie lubię zbytnio towarzystwa homo sapiens, tak tu tłumy zlewają mi się w jedną akceptowalną masę, która dodaje smaku i kolorytu San Andres.

Mimo, że wieczór chłodny po całym dniu plażowania marzyłam o kubku kawy mrożonej. Zauważyłam, że w Kolumbii jest to czymś rzadkim, picie kawy na zimno. Blisko godzinę spędziłam w pobliskiej kawiarni Acuarium na tłumaczeniu sympatycznym dziewczynom za ladą, jak zrobić dobrą cafee frio. Na koniec wyszedł nam pyszny orzeźwiający napój- muszę tu wpaść jutro i kuć żelazo, póki gorące.

Następnego dnia się zaczęła totalna katastrofa…

Zaczęło się od idyllicznej ciepłej wody o siedmiu odcieniach niebieskiego. Na San Andres w Kolumbii były wspaniałe widoki. Korzystałam z tego i robiłam zdjęcia jak szalona. Sęk w tym, że mój telefon, co raty za niego spłacać będę w rachunku jeszcze dwa następne lata, okazał się nie wodoodporny jak zachwalał producent. W pokrowcu był i się zamoczył. Pierwszego dnia miałam problemy z ładowaniem, przez kolejne było jeszcze gorzej.
Ryż, wiatrak, suszarka do włosów, klimatyzacja i słońce nie dały rady go wysuszyć.
W tym samym czasie dość ciężko zachorowała mi jedna z najbliższych osób. I pobyt na rajskiej wyspie zamienił się w koszmar niepewności, bezradności i strachu.
Godzinami siedziałam nad telefonem próbując go uruchomić. Udawało się to raz, dwa na dzień i wystarczyło na zadanie pytania lub odebranie odpowiedzi na messengerze.
Po trzech dniach plan podróży zakładał powrót z Kolumbii do Panamy. Bez dostępu do telefonu, biletów, formularzy i różnych potrzebnych dokumentów.
Zawsze mam na wyjazdach dwa telefony, tym razem rutyna zjadła założenia bezpiecznego podróżowania.
Gdyby nie życzliwość sympatycznej pani na odprawie biletowej, to bym w tej Kolumbii została na amen.
Głównym problemem było to, że zwyczajnie nie pamiętałam haseł do aplikacji z mojego telefonu.
Brak komunikacji z bliskimi bardzo mnie osłabił psychicznie. Ta niepewność i strach, że może stać się najgorsze, odbierała mi pewność siebie. Po kilku dniach paniki i bezsilności byłam skłonna przerwać podróż. Wróciłam do Panamy i miałam kilka dni na podjęcie decyzji.
W tym czasie korzystałam z uprzejmości nieznanych osób i udostępnianych mi przez nich telefonów. Zaczęłam z bliskimi kontaktować się poprzez email, do którego jednego hasło pamiętałam. Tam też pojawiły się dobre wieści i oblepiający strach trochę zmalał. Zdecydowałam, że będę bez telefonu kontynuować podróż.
To było trudne, bo w środku były wszystkie udogodnienia, które my nowocześni ludzie zdobyliśmy w ostatnich latach.
Nie miałam dostępu do komunikacji, informacji, map, dokumentów. Nie mogłam robić zdjęć czy słuchać muzyki. Skazana byłam na dźwięki z otoczenia. Każda podróż ma u mnie inny podkład z aktualnie słuchanych piosenek a tu było bez tego trzeciego wymiaru.
Na początku byłam w panice i ogromnym zdziwieniu, że telefon zrobił po cichu ze mnie niewolnika. Potem powoli odzwyczajałam się od zasypiania z jasnym ekranem przed oczami, dostępem do świata i pomocą w orientacji w terenie. A plan zakładał pobyt w raczej odludnych miejscach.
Kilka dni byłam w okolicy Hornito, gęsto porośniętego dżunglą parku La Fortuna. Znałam te miejsca z poprzednich wyjazdów, ale zapuszczanie się w głąb lasu wisiało mi strachem z tyłu głowy. Podróżowałam sama, gdybym zwyczajnie potknęła się na kamienistym zejściu z góry, to pewnie tam bym została. Czyli telefon ma też funkcję ratowniczą, taki guzik bezpieczeństwa.
Dla pozorów spałam z maczetą pod poduszką. Sama w wielkim starym domu w dżungli, z ochroniarzem kilkadziesiąt metrów dalej i prądem z agregatu tylko przez 4 godziny na dobę. Potem były takie ciemności, że własnej ręki nie widziałam. Strach ogromny, który na szczęście wynagradzały widoki i spotkania z dziką przyrodą za dnia.
Nie mogłam pisać swoich codziennych prześcieradeł (tekstów), więc smarowałam ołówkiem notatki na karteczkach znalezionych w czeluściach plecaka. Wieczory spędzałam głównie na obserwowaniu ptaków i rozmowach z nimi.
Dwa dni miałam dostęp do starego komputera w wioskowej kafejce internetowej, mogłam emaile czytać na bieżąco, co za komfort.
Będąc w Boquete popołudniami czytałam grubą książkę. „Kosmonauta” był idealny na mój czas. Potem siła głównego bohatera podpowiadała, że trzeba się wziąć w garść. Plecak na grzbiet i dalej krok za krokiem do przodu jak żółw.
Dobrze, że jako tako znam Panamę, to przemieszczanie nie sprawiło mi kłopotu. Byłam w kilku nowych miejscach, jednak nie było to tak ekscytujące jak zawsze.
Tak spędziłam dwa tygodnie.
Na koniec plan zakładał odpoczynek na wyspie niedaleko stolicy. I wtedy trzeci akt mojej podróży gruchnął z jasnego nieba. Do skopanej psychiki doszła fizyczna niemoc- zapalenie zatok. Wysoka gorączka, katar, ból głowy w tropikach. I z pomocy lekarza też miałam problem skorzystać, bo polisa ubezpieczeniowa w martwym telefonie. Przydała się apteczka, która w ostatnich czasach zajmuje pół mojego bagażu. I wtedy też siadło serducho, wiedziało kiedy się odezwać.
Ostatnie dni mogłam tylko leżeć.
Już chciałam wracać do domu, do mojego bezpiecznego łóżka. Miałam dość tego wyjazdu.
Wróciłam do Polski na oparach, wykończona psychicznie i fizycznie. Przez kilka dni dochodziłam do siebie.
Dobrze, że mam wkoło takich ludzi, co wspierali.
Niby nic wielkiego, brak telefonu dziesięć tysięcy kilometrów od domu a rozwalił mnie totalnie.
Ostatni miesiąc podróży kosztował mnie sporo nerwów, mocno nadszarpnął konstrukcję psychiczną, zwyczajnie… przeciągnął po ziemi. Splot nieoczekiwanych i trudnych sytuacji, tymbardziej cieszy, że udało mi się zrealizować plan i wrócić.