Przed świtem wyruszyłam do Gujany. Tej Gujany, której wizę załatwiałam przez ostatnie cztery dni.
Wyjazd z hotelu przed piątą rano, w zupełnych ciemnościach pierwsze dwie godziny. Za dużo więc nie zobaczyłam po drodze.

Co rzuciło się w oczy, to mnogość ptactwa, także drapieżnego. Liczne kanały regulacyjne i mnóstwo pół uprawnych, głównie z ryżem.
Do przeprawy przez graniczną rzekę Courantynę dojechaliśmy około 9, czyli godzinę przed odpłynięciem jedynego rejsu do Gujany. Nie miałam jednak czasu nawet na spacer wkoło terminala, bo procedury związane z opuszczaniem Surunamu, zakupem biletu na prom (15 usd) były dość czasochłonne. Nie jest to chyba popularny sposób poruszania się pomiędzy Surinamem a Gujaną, było tylko kilka aut i może ze 40 pasażerów. Nadal zero turystów, sami miejscowi.
Rejs o beżowej rzece trwał niecałą godzinę. Po drugiej stronie kolejne czasowe procedury wizowe.

Ledwo się ruszam w tym upale.
Po wyjściu z terminala promowego przechwycił mnie kierowca busa. Surinamski kierowca wysłał mu zdjęcia swoich pasażerów, więc dość szybko mu poszło znalezienie wszystkich.

Płatność za obie trasy była jeszcze w Surinamie, 50 usd. Wydaje mi się, że lokalni płacili połowę tego.
Gujana od razu mi się spodobała. Pięknie tu pachnie, kwoatami, tropikami, majacują.

Jako pozostałość po Holendrach mają liczne kanały a w nich cudne kwiaty. Najwięcej fioletowych lilii, kwiatu narodowego Gujany. Po Holendrach Gujana była w rękach Anglików i drugim językiem urzędowym jest tu angielski. Takie są też nazwy miast, wiosek i ulic.
Gujana, zwana często Brytyjską jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów.
To drugie po Surinamie Państwo w Ameryce Południowej, gdzie obowiązuje lewostronny ruch na jezdni.
Graniczy z Surinamem, Wenezuelą i Brazylią. Mieszkańcami są potomkowie niewolników z Afryki, napływowi robotnicy z Chin i Indii. Gospodarka opiera się głównie na uprawie trzciny cukrowej, ryżu i wydobyciu surowców naturalnych, głównie złota.
Od razu w pierwszych wioskach o dziwnych nazwach widać, że nie jest to biedny kraj. Większość mijanych domów była murowana. Wszystkie w jednym, kolonialnym stylu, na wysokich palach. Było też sporo drewnianych, opuszczonych i obrosniętych tropikalną roślinnością.
Droga od granicy do stolicy Georgetown bardzo męcząca, w busie nie było klimatyzacji, pęd powietrza z otwartego okna urywał głowę. Kierowcy jeżdżą szybko, brawurowo, same nerwy.
Do swojego apartamentu wynajętego z airbnb dojechałam mocno po południu. Jedenaście godzin zajęła podróż z Paramaribo do Georgetown.
Na dziś wystarczy.

https://youtu.be/itAI6iB0rY0 filmik z podróży Surinam- Gujana