Dnia, w którym miałam wracać łodzią do Bayahybe bardzo się bałam. Wiedziałam, że za żadne skarby nie wsiądę do małej łódki, mimo tego, że pogoda była sprzyjająca.
Po śniadaniu spakowałam plecak i pożegnałam się z resztą gości. Miałam zamiar czekać w okolicy sklepu i przystani, na jakąś łódź z turystami.

Udało mi się dość szybko dostać na dużą łódkę, cena też była taka sama, jak za łódź publiczną, 15 usd. Małą łódką bym pewnie dopłynęła w godzinę, opcja z turystami, to darmowa wycieczka po plażach Saony.

Niby tego czasu za wiele nie miałam, bo dzisiejszy cel oddalony jest o blisko 250 kilometrów od Bayahybe. Wolałam jednak zmienić ewentualnie miejsce noclegu niż ponownie przechodzić stres płynięcia małą łupinką.
Wyjście z Mano Juan też było dynamicznie, ale na szerokiej łajbie do akceptacji. Oczywiście kamizelkę dostałam od razu, bez pytania.
Pierwszym przystankiem niemieckiej grupy turystów była plaża oddalona o 5 kilometrów od Mano Juan, zwana Canto de la Playa. Opowiadał mi o niej jeden z gości, ale dystans do pokonania był pieszo dla mnie zbyt duży.

Na plaży spędziłam odpoczywając ponad godzinę. Ładne miejsce, acz nie najładniejsze, jakie widziałam na wyspie. Turyści zjedli przekąski, wypili kilka butelek rumu i zapakowali się na łódkę.

To był dobry strzał, szeroka łódź nawet na wysokich falach obok mijanej wioski Mano Juan, nie wywoływała we mnie strachu. Nie była aż tak szybka, ale czułam się na niej bezpiecznie.
Drugim przystankiem była szeroka plaża Catuano. Tam na brzegu już mnóstwo turystów, zacumowanych katamaranów i różnej wielkości łodzi.

W cieniu malowniczych palm leżaki, stoły i głośna muzyka.
Tu był czas na obiad. Wyjęłam więc kanapkę, którą kupiłam w sklepiku przed rejsem za 3 dolary. Ser, smażona kapusta z cebulką, pycha!

Turyści mieli obiad all inclusive. I znów polał się rum. „Moi” turyści byli bardzo kulturalni, ale obok widziałam niezłą zabawę. Jednego trzeba było pod ramiona wyciągać z wody, bo sam nie był w stanie.

Z drugiej strony przy głośnej muzyce starsze panie w tańcu kleiły się do ciemnoskórych przewodników. Wiem, też nie jestem młoda, też lubię się bawić, ale takie obrazki przykro mi było oglądać.
Po dwóch godzinach powrót na łódź.

Kolejnym przystankiem był naturalny basen z wielkimi, pomarańczowymi rozgwiazdami. Potem przy samym porcie w Bayahybe kilkanaście minut na snorkowanie z rybami. Nie skorzystałam z ostatniej atrakcji, bo już byłam gotowa do zejścia na ląd.
Robiło się mało czasu na dojazd do Santiago de Cabalieros.

Podreptałam do Cabana Paolina, gdzie spałam przed kilkoma dniami i gdzie zostawiłam zimowe ubrania. Właścicielka pozwoliła mi wziąć prysznic, skorzystać z netu i pilnowała, abym zaopatrzona w telefon, nie spóźniła się na autobus o 17. Jak się okazało, dobra kobieta mi bardzo pomogła, to był autobus z przesiadką, ale skomunukowaną, do Santo Domingo. Bilet kosztował 250 peso, czyli ok. 5 usd.
W Santo Domingo kierowca wsadził mnie obok terminala, skąd odjeżdżały autobusy do Santiago.

Miałam jeszcze chwilę na małe zakupy. Nie było wcześniej czasu na jedzenie, obiadowa kanapka zjedzona sześć godzin temu. Terminal był pod wiaduktem znanym mi z wcześniejszego pobytu i teledysku Enrique Bailando.
Chyba nie była to za bezpieczna okolica, bo przy wejściu stało kilku uzbrojonych w długą broń ochroniarzy.

Nie miałam czasu na sprawdzenie, szybko przez ruchliwą ulice, dwa sklepiki i już miałam obiad i kolację w torbie. W autobusach dominikanskich jest wifi, ale nie ma niestety gniazdek z prądem. Mając kilkudniową przerwę w dostępie do neta, telefon rozładowałam w dwie godziny.
W Santiago byłam po godzinie 22, czyli dwanaście godzin od wyjścia z hoteliku na Saonie. Do taksówki wsadziła mnie jedna ze współpasażerek, kierowca miał problem ze znalezieniem mojego hostelu. Nowy i bardzo klimatyczny. Prysznic i spać. Usnęłam przy głośnej muzyce odchodzącej zza okna.

14.01.2018