Dwa tygodnie po tragicznych wydarzeniach związanych z zestrzeleniem samolotu pod Teheranem dotarłam do Iranu. Pierwotnie miałam przylecieć właśnie ukraińskimi liniami, ale tydzień przed wycofali się z wcześniejszych ustaleń zmiany biletu i musiałam zdobyć nowy bilet. Leciałam przez Brukselę i Istambuł. W samolocie do Teheranu były tylko 3 turystki, ja i dwie z Albanii. Sytuacja trochę wystraszyła potencjalnych odwiedzaczy. Po wylądowaniu w Teheranie spędziłam kilka godzin w oczekiwaniu na decyzję w sprawie wjazdu, czyli powtórka z rozrywki sprzed roku, kiedy mnie deportowali. Tym razem też było blisko, mimo posiadania przeze mnie wszystkich koniecznych dokumentów. W ambasadzie w Warszawie dostałam odmowę i nie miałam czasu na aplikowanie ponowne przez agencję. Dlatego na lotnisku.
Słyszałam kilka razy z ust mężczyzn słowo deportacja, dyskutowali bardzo głośno. Z rozmowy i gestów wywnioskowałam, że jeden był temu przeciwny. I on właśnie wziął mnie na rozmowę do pokoju obok stanowiska wizowego. Wypytywał o moje podróże, odwiedzone kraje i cel ponownej wizyty w Iranie. Wszystko spisał na wielkich kartkach i kazał dalej czekać. Nie miałam już takich nerwów jak przed rokiem, ale też nie miałam biletu powrotnego z Iranu. Zastanawiałam się, co ze mną w takim przypadku zrobią.
W międzyczasie pytania o login na instagramie, fejsie i podanie emaila. A ja szybko kasowałam, zmieniałam zdjęcia. Internet działa na lotnisku tylko godzinę i musiałam posiłkować się sms. Pomógł mi mój wieloletni Przyjaciel, jeden telefon i miałam wizę!
Po godzinie dane mi było podziwiać z okien auta jadącego w stronę Teheranu, wielkie czerwone słońce, które wypłynęło zza horyzontu i zaczęło dzień.