Drugiego dnia pobytu na Saonie wybrałam się na całodzienny spacer na prawo. Chciałam zobaczyć Lagunę de Flamenco.
Jezioro było widoczne przez większość mojej trasy, ale miało słabe dojście. Nie chciało mi się przedzierać przez kolczaste zarośla i błoto. Blisko ścieżki, na której widziałam ślady kopyt i kół, z prawej strony było morze. Gdzieniegdzie przebijało się między zaroślami swoim turkusowym blaskiem i ciągle słyszalnym szumem fal. Bliskość wody widać było na każdym kroku.

Między butwiejącymi liśćmi, resztkami pni drzew toczyło się bujne życie. Najwięcej było krabów, które będąc bezdomnymi, adoptowały muszle. Czasami trafiałam na dziesiątki krabów różnej wielkości i w różnych muszlach. Takie skupiska były przy świeżych odchodach koni i mułów, którymi jeżdżą tędy miejscowi.

Pierwszy raz wystraszyłam się uciekającej we wszystkie są strony, masy różnokolorowych muszli o fioletowych i czerwonych włochatych nogach. Kraby były bardzo wyczulone na ruch i szybko reagowały ucieczką lub schowaniem się do własnego domku. Uciekając w popłochu, wydawały taki specyficzny dźwięk uderzających o siebie muszli.

Niektóre były bardzo kolorowe, zielone muszle domki i fioletowo, pomarańczowe i czerwone nogi.
W czasie drogi widziałam też mnóstwo zwinnych jasnych jaszczurek z pomarańczowym ogonkiem. Na złotym drzewie wypatrzyłam też czarną jaszczurkę, która po skoku na inną gałąź, zmieniła kolor na jasny.

Wygrzewala się na słońcu, co chwilę prezentując soczyście zielone wole.
Mignął też w zaroślach czarny, metrowy wąż. Było też sporo motyli, dużych i małych, kolorowych i białych. Każdy jednak szybki i za trudny do uchwycenia w kadrze.

I mrówki, co tylko czekały, aby wejść na nogę i boleśnie ciapnąć. Mam pełno na nogach czerwonych placków po ugryzieniach mrówek.
Spacerem doszłam do wiejskiego cmentarza na plazy z kilkoma grobami i białymi krzyżami. Nie wiem, czy był to czynny cmentarz, ale miejsce mocno zaniedbane.
Potem trafiłam do lasu kokosowego, gdzie między palmami leżało pełno liści i kokosowych łupin.

Tam na zbutwiałym pniu palmy zrobiłam sobie krótki odpoczynek. Laguna była widoczna zza soczystych traw. Kolejny odcinek ścieżki wiódł przez niskie zarośla, które za podłoże miały dziurawe skały koralowe.
Po blisko dwóch godzinach marszu zobaczyłam piękną, dużą plażę. Aby do niej dojść musiałam przez pewien czas iść wodą. Pobliska laguna rozlała się żółtą wodą po ścieżce i nie chciałam ryzykować.
Po kilkunastu minutach byłam na cudownej plaży. Jasna, płytka woda, biały piasek i zwisające palmy. I żywej duszy.

Zresztą od rana nikogo nie spotkałam. W oddali na horyzoncie widać było zacumowane katamarany.
Wczoraj na spacer ubrałam się w strój kąpielowy, dziś nie przewidziałam i… po raz pierwszy w życiu kąpałam się nago. Co za frajda być samemu na rajskiej plaży. Cieszyłam się z jej znalezienia jak dzieciak. Woda taka ciepła, ale dająca trochę ochłody, słonko zza chmur też umie grzać.

Pluskałam się naguśka w tych turkusach, zachłannie, jakby na zapas. Pod nisko wiszącymi liśćmi młodej palmy zrobiłam sobie posłanie, musiałam się jednak schować przed tropikalnym słońcem.
Ciepło, szum i przysnęło mi się chyba na kilka minut. Poderwałam się na głuchy dźwięk, to wielki kokos spadł z sąsiedniej palmy.

Czas zbierać się i wracać.
Droga powrotna zajęła mi godzinę, głód zamiast odbierać, dodawał mi sił do szybszego kroku.
To był fajny dzień.

13 01.2018