Rano wybraliśmy się na zwiedzanie dzielnicy kolorowych domków w Willemstad. Słodkie pastelowe w stylu holenderskim przypominają Amsterdam.

W niedzielny poranek prawie nie było ludzi. Akurat przepływał przez kanał jacht i pontonowy most Queen Emma się otwierał. Most łączy dwie historyczne części miasta- Otrobandę i Puntę. Stare miasto wraz z portem są na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Nazwy ulicy bardzo przypominają język holenderski. Mieszkańcy Curacao posługują się swoistą mieszanką kilku języków: holenderskiego, hiszpańskiego i portugalskiego, czyli papiamento.

Wysepka jest od 2010 terytorium niezależnym Holandi. Ma premiera, własną walutę, godło, flagę i hymn. Curacao jest małą wyspą, wielkością zbliżona do powierzchni Warszawy. Przed czasami kolonialnymi tereny zamieszkiwali Arawakowie, teraz na ulicach spotyka się głównie jasnowłosych Holendrów, którzy mają tu swoje letnie rezydencje.
Co ciekawe, maseczki tu już nie obowiązują, nawet w sklepach.
Po starówce czas na plażę, dziś wybór padł na Porto Marie. Znana jest z żyjących na niej dzikich świń.
Sama plaża piękna, kolor wody powala odcieniami.

Nauczeni poprzednimi dniami zaopatrzyliśmy się w markecie w jedzenie i picie. Ceny są wysokie a w takich miejscach kosmiczne. Dwie kawy mrożone na wczorajszej plaży, to koszt blisko 120 zł. No ale dziś pełna torba napojów i jedzenia na resztę dnia.


Świnie przyszły przed zachodem słońca. Wielkie, brązowe i powolne. To chyba nie te same zwierzęta, które widziałam na folderach reklamujących pływanie ze świnkami. Tamte były malutkie, różowe i wesołe. No cóż, nie pierwszy raz rzeczywistość mija się z reklamą.