Znalazłam wreszcie miejsce, za wstęp do którego nie trzeba płacić. Symboliczne bilety musiałam kupić w wiosce i wspinając się na górę, z której widać pajęczynowe tarasy ryżowe. Na lokalny rynek w Ruteng trafiłam przypadkiem, byłam głodna a przy tego typu miejscach zawsze można coś kupić do jedzenia.

[more]

Najpierw nic nie zapowiadało, że będzie to miejsce godne dłuższej uwagi.

Typowe małomiasteczkowe targowisko.

Ciekawscy ludzie pokazujący sobie palcem zgubioną, według nich, kobietę o jasnej skórze.

Na podwyższeniach sprzedawcy oferowali tytoń pocięty na paski, wielobarwne ikaty, maczety do kukurydzy i plażowe klapki.

Wśród latających much leżało krwiste mięso.

Kiedy weszłam za stragany z kolorowymi butami, zobaczyłam drewnianą wielką stodołę z dziurami w dachu i wielkimi pajęczynami przy resztkach sufitu.

Przez ten dziurawy dach rzucały się promienie światła padając na wyłożone towary.

Rozdziawiłam się na całego i dłuższą chwilę tak oglądałam, co za perełkę odkryłam.

Były tu wędzone, śmierdzące ryby na słomianych sznurkach, ręcznie plecione kosze, mnóstwo soczyście świeżych warzyw i gary z parującym jedzeniem.

Klimatu dopełniała drewniana, trzeszcząca i lepiąca się od brudu, podłoga.

Sprzedawcy głośno zachwalali swój towar, przekrzykując się jeden przez drugiego.

Nie rozumiałam w ząb, nikt nie mówił po angielsku, ale sens ich wypowiedzi dało się zrozumieć po gestach i zachowaniu.

Nie musiałam znać indonezyjskiego.

Uniwersalna mowa ciała i modulacja głosu rozmówców wszystko załatwiała.

Do rzeczywistości przywołał mnie kierowca, który widać znudzony tak długim oczekiwaniem, zaczął mnie szukać.

Dla takich miejsc i widoków warto się cały dzień tłuc po krętej i dziurawej górskiej drodze.

Warto.