Ponad pięć godzin lotu w ścisku, jaki serwuje Ryanair jest prawdziwym wyzwaniem. Na Gran Canarię doleciałam w kształcie spinacza do papieru.
I już martwiłam się, jak stąd wrócę, miejąc nadzieję, że tym razem nie będzie turbulencji i pilot nie włączy na większość lotu opcji „zapiąć pasy”, które skutecznie unieruchomiają w pozycji samolotowego lotosu.
Siedziałam od strony korytarza, więc widok podczas lądowania był ograniczony. Co udało się mi zauważyć, to góry i ogromne powierzchnie pod folią. No i dało się odczuć podmuchy wiatru.
Na lotnisku dość długie oczekiwanie na podręczną walizkę, którą teraz Ryanair zabiera do luku bagażowego. Czekając na autobus miałam fajne przedstawienie w wykonaniu słońca i pobliskich gór. Jednak kiedy słońce już się schowało zrobiło się tak zimno, że trzeba było uruchomić sweter, kurtkę i kryte buty. Zdecydowanie zimnej niż w Polsce.
Autobus do Las Palmas de Gran Canaria i po 40 minutach byłam na dworcu Santa Catalina. A tu impreza, koncert i tysiące ludzi. Do hotelu dotarłam więc przed samym zamknięciem recepcji.
Na kolację do jednej z pobliskich knajpek na świeżym powietrzu, zupa z kukurydzy i kurczaka dobrze rozgrzewa a i w mieście, wśród budynków tak mocno nie wieje.

16.04.2018