Cały kolejny dzień spędziłam z Arturem, jego rodziną i przyjaciółmi. Pokazał mi Santa Cruz, nowe i stare dzielnice. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miasto bardzo się rozbudowało. Powstały osiedla domków jednorodzinnych, biura, hotele i ulice. Wszystko rozmieszczono na planie okręgów, z czego najstarszy jest w środku. Całe miasto, nawet te biedniejsze dzielnice, jest bardzo czyste. Pełno w nim zieleni, kwitnących na różowo Toborochi, zwanego drzewem butelkowym. Kiedy zbliża się tutejsza jesień, drzewo zaczyna kwitnąć. Nietypowy pień w kształcie butelki często ma duże kolce. Pięknie tu musi być za kilkanaście dni.
Artur zaprosił mnie na tradycyjny obiad do klimatycznej restauracji. Jadłam zupę z orzeszków ziemnych i ceviche z aligatora. Prawdę mówiąc, wielki talerz zielonej zupy z mięsem zupełnie mnie najadł. Aligator był na deser.
Wieczór spędziliśmy przy grillu.
Kolejny dzień, to niedziela zaczynająca Wielki Tydzień przed Świętami Wielkanocy. Wybrałam się na spacer na pobliski centralny plac starego miasta. Mój hotel jest dwa skrzyżowania dalej, świetna lokalizacja i świetny hotel, swoją drogą (Buen Retiro).

Wielki Tydzień w Boliwii obchodzony jest nieco inaczej niż w Polsce. Orócz powszechnych w kościele liturgii i nabożeństw, istnieje wiele zwyczajów, które są charakterystyczne dla chrześcijaństwa w regionie Ameryki Południowej. Domingo de Ramos, czyli Niedziela Palmowa, w tłumaczeniu oznacza niedzielę gałęzi, dlatego też palmy święcone w tym dniu mogą być zarówno liśćmi prawdziwej palmy, jak i gałązką drzewa oliwnego, czy kukurydzą.
Plac 24 Września w niedzielne przedpołudnie pełen był spacerowiczów trzymających w rękach intensywnie zielone palmy. Można je było kupić wkoło kościoła, wyplatane na miejscu. Czasami ozdabiane małymi figurkami świętych.
Podczas mszy, na której święci się przyniesione palmy, ksiądz polewa wodą wszystkich dookoła. Sporą ilością wody, zużywa podczas przejścia kilka wiader. Każdy chce być jak najbardziej nią polany. Nikomu nie przeszkadza, że wychodzi z kościoła cały mokry.