Moja grupa wybrała się na dwudniową wycieczkę na Saharę, ja ze swoimi kłopotami sercowymi musiałam zostać w Marrakechu.

Ten czas spędziłam głównie na włóczędze po czerwonych uliczkach medyny. Kilka razy gubiłam się w ich labiryncie, trafiając na ślepy zaułek. To fajne zagubienie, bo każdy zaktet, rozwidlenie i brama przynosiły ciekawe widoki.
Trafiłam na nieduży Souk el Maasi, który cały zastawiony był straganami z wyrobami ze słomy. Wkoło można było kupić przyprawy mydła i marokańskie perfumy.
Przed sklepikami stały klatki z malutkimi żółwiami i zielonymi kameleonami.

Oczywiście dałam się kilka razy namówić na zakupy. Liście laurowe dla mamy, kryształki eukaliptusowe do inhalacji, sepia dla Czesława, słomiana maska barana, daktyle, solone migdały. Tu ciężko przejść i nic nie kupić, asertywność najwyższy poziom. Handlarze zagadują, zaczepiają, często trudno się potem od nich uwolnić. Jednak pokusa zrobienia kolejnego zdjecia kolorowym stożkom przypraw, zobaczenia z bliska suszonych kwiatów granatów i powąchania wiązki świeżej mięty są silniejsze.


Od zapachów kręci się w nosie, głowie, zmysły szaleją.
Akurat na mundialu w Katarze drużyna Maroka grała z belgijską. Wygrała a każdy z dwóch goli było słychać i widać od razu. Krzyki, śpiewy i radość marokańskiej kibiców trwała jeszcze kilkanaście minut po strzeleniu bramki.


Nie samym spacerowaniem człowiek żyje, żołądek dawał znać o sobie. Akurat obok ubrany w biały fartuch i tradycyjną czapkę zdejmował całego barana z różna. Kolejka miejscowych nie była długa, więc też się w niej ustawiłam. Wybrałam kawał żebra, pachnący przyprawami kawałek smakowitości za 75 dirhamów. Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy i obiad gotowy. Owinięty w papier, jedzony rękoma, bardzo smaczny obiad.