Ostatni dzień w Paramaribo i ostatnie miejsca do zobaczenia.

Mój hotel jest obok miejskiego parku palmowego Palmentuin. Rośnie w nim blisko tysiąc palm. Z boku parku jest promenada sklepików z pamiątkami i różne knajpki. Rano była otwarta tylko jedna budka. Może wcale nie są otwarte i w dzień, patrząc na to, ilu turystów tu bywa.
W parku jest kilka pomników, najsmutniejszy zrobiony przez ojca, którego dziecko zmarło zamknięte w lodówce.
Za parkiem nad rzegiem rzeki Surinam leży czerwony Fort Zelandia. Tu podjęto pierwszą udaną próbę kolonizacji Surinamu.

Miejsce ma też mroczną niedawną przeszłość. W 1982 roku reżim wojskowy prezydenta Bouterse zastrzelił 15 dziennikarzy, prawników, naukowców, związkowców. Przez wiele lat toczył się proces, finalnie Bouterse został uznany winnym mordu i skazany na 19 lat więzienia. I nadal siedział na prezydenckim stołku. Dopiero pod naciskiem międzynarodowej opinii oddał władzę demokratycznie wybranemu następcy.
Aktualnie w Forcie Zelandia jest restauracja i muzeum.
Obok fortu jest rząd uroczych kolorowych domków z czasów kolonialnych, które kiedyś były kwaterami dla oficerów wojskowych.
Tuż obok, otoczony tropikalną roślinnością jest pałac prezydenta. Jeden z najlepiej zachowanych kolonialnych budynków Surinamu.
Małe kółko spacerowe a do hotelu wróciłam mokra jak foka. Dziś przynajmniej powietrze nie stoi, wczoraj nadawało się do krojenia jak tort.
Dwie godziny odpoczynku w klimatyzowanym pokoju, prysznic i spakowanie dobytku do plecaka i małej podręcznej walizeczki.
Na lotnisko niestety nie udało się załatwić dzielonego transportu za 25 dolców. Musiałam wziąć auto za 35.
Na lotnisku bałagan, dziesiątki odprowadzających, brak klimatyzacji i długie kolejki do security.
W strefie bezcłowej śmieszny sklepobar prowadzony przez głośnego Hindusa. Tanie jedzenie, owoce i warzywa z wydawanymi doń później płachtami imiennych certyfikatów, mnóstwo pachnących paczuszek z przyprawami. I mój ukochany napitek imbirowy Gember. Wzięłam cztery półlitrowe butelki. Z czego pierwsze dwie wypiłam na stojąco przy kasie.
Imbirowy zimny napój z goździkami, piekący w gradło przy każdym łyku. Gember jest tym najlepszym, na co trafiłam w Surinamie. I ich jedzenie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to najsmaczniejszy odwiedzony kraj. Jedzenie mają wyborne, kombinacja kultur i narodowości przełożyła się na wspaniałą kuchnię. Dokładnie takie smaki są w moim guście.
Skoro zabrałam się za podsumowania.. Gujana Brytyjska ma śliczne domy, nigdzie takich na świecie nie widziałam. Gujana Francuska, no cóż. Oprócz kosmodromu w Kourou, jakoś mnie nie ujęła. To byl moj trzeci kosmodrom, po amerykanskim NASA na Florydzie i rosyjskim Bakonurse w Kazachstanie. Francuska wydawała się najbardziej swojska, pewnie z powodu jej europejskich powiązań, cen w euro i przystojnych policjantów. Wszystkich trzech grzechem głównym są wysokie ceny. Bardzo przeszkadzające w normalnym podejściu do eksploracji tych krajów.
Przede mną kolejny etap podróży. Jak wisienka na torcie, do i z kolejnego miejsca podróżuję klasą biznes.
Nie stać mnie by było na zakup biletu, ale uzbierałam trochę mil w programie lojalnościowym. Czekają mnie cztery loty po Ameryce Południowej liniami Copa Airlines w biznesie. Czekam na te luksusy, jak na pierwszą wypłatę. Sprawdzę na własnej skórze, jak to się czuję człowiek w biznesowych butach. Z tej okazji nawet oko podmalowałam i odziałam się w najbardziej burżujskie szaty jakie mam. Ino obuwie jakie mam ze sobą, to klapki i kalosze.
W których lepiej biznesowo?