W nocy koncert cykad, piękna muzyka. Tabletki chyba zaczynają powoli działać, od razu życie jest piękniejsze, kiedy nie trzeba spędzać większości czasu w toalecie. Jeść się jednak boję jeszcze, tylko woda.
Miałam do dyspozycji cztery promy do Samana de la Mar, trzy rano i jeden po południu. Spakowana stawiłam się w przystani przed dziewiątą. Prom nie był duży, ale liczyłam, że na zatoce nie będzie bujało.

Z portu akurat wpływały łodzie z turystami na obserwację wielorybów. Innym razem i ja popłynię.
Rejs trwał ponad godzinę i momentami bujało. Tylko inaczej, niż szybko płynącą motorówką. Tu kołysało na boki porządnie, żołądek mi wariował.

Na promie było kilka maluchów, wszystkie w pewnym momencie, po mocnych bujnięciach, jednocześnie zaczęły wymiotować. Strasza pani obok, dała w rękę przekrojoną na pół limonkę, pokazując, aby ją wąchać. Chyba pomogło, bo do końca rejsu udało mi się w komplecie dotrzeć.
Molo, przy którym zacumował statek był zniszczony przez wodę, ale taki malowniczy. W mini porcie było kilka mototaxi, oferując podwózkę do autobusu, ale wzięłam auto. Prom kosztował 200 peso a taxi 100. Za kolejne 120 dojechałam do Miches.
Droga na mapie zaznaczona jako bardzo cienka nitka a w rzeczywistości nowa, super oznaczona. Kierowca bardzo sympatyczny, usiadłam z przodu i miałam super widoki.
Plantacje kakao, sady kokosowe i malownicze rzeki wśród wielki drzew oplecionych bluszczem. Ładna jest ta Dominikana. Taka soczysta i kolorowa. Domki w wioskach te starsze, zbudowane z przeciętych żerdzi bambusowych. Oczywiście pomalowane na jaskrawe kolory. Te nowsze domki już murowane, z wymyślnymi fasadami i zdobieniami.
W Miches nie było autobusu bezpośrednio do Bavaro, więc zapakowałam się do tego jadącego do Higuey. Troszkę czasu było do odjazdu, wypiłam kawę w przydrożnym barze. Autobus do Higuey kosztował 180 peso i odległość 98 kilometrów pokonał w blisko trzy godziny.
Droga główna była prosta, ale my zjeżdżaliśmy raz na prawo a raz na lewo, do każdej wioski. Tam drogi były już nieutwardzone i pełne dziur.

Bardzo podobała mi się taka opcja podróży, przynajmniej się napatrzyłam i to moje. Busem z wioski do wioski lub na pole podjeżdżali miejscowi. Często z maczetami, w kaloszach. Kierowca pozdrawiał znajomych mu ludzi, trąbiąc przy tym i machając rękoma i całej siły.
Klaksona używają tu też do komunikacji i ogłaszania wcześniej, że się zbliżają, dla potencjalnych pasażerów. Kierowcy też wiedzą, gdzie sprzedają przy drodze dobre owoce, świeże pieczywo czy kwaśne cukierki z guajawy. Wszystko domowej roboty, kilka razy też skorzystałam, tak jak i inni pasażerowie, przy okazji. Tym sposobem zjadłam gorącą bułeczkę z kokosem, coś przepysznego.

To mój pierwszy posiłek od wielu godzin. Może go zatrzymam, bo lepiej się już czuję. Kiedy dojechałam do znanego mi z początku tej podróży Higuey, byłam już zmęczona drogą. Kierowca busa z Miches podrzucił mnie na dworzec, skąd odjeżdżają autobusy do Bavaro.

W każdym większym mieście jest kilka lub kilkanaście dworców, każdy innej firmy przewozowej. Najpierw wizyta w wc, jednak to coś we mnie, nie odpuszcza tak łatwo i znów źle się czuję. Przynajmniej zaoszczędzę kasę na jedzeniu.
Trasa z Higuey do Bavaro jest jakby na okrętkę, ale jak mi tłumaczyli kierowcy, dojadę szybciej, bo to główna droga.
A w czasie dzisiejszej drogi, nawet nie wiem kiedy, ktoś się dobrał do mojego bagażu. Plecak leżał pod siedzeniami, nie zamykałam go na kłódkę, wiem, moja wina. Złodziej ukradł całą zawartość saszetki z ładowarką i zapasowe baterie do aparatów.
W Bavaro miałam rezerwację w najtańszym hostelu, tu też spotkałam się w sklepie z moimi przyjaciółmi. Wieczór spędziliśmy na rozmowach przy hotelowym basenie.

20.01.2018