Po powrocie z Camara de Lobos wjechałyśmy na jeden z otaczających Funchal szczytów kolejką linową za 18 eur. Na samej górze niestety inna pogoda, zimno, oblepiający deszcz i drogie bilety do parku widokowego Monte.

Kościółek widać nawet z naszego hotelu, ale cena biletu skutecznie odstraszyła- 11 eur.
Sama jazda nad miastem i piękny widok na portalu oraz miasto wynagrodziły brzydką pogodę na górze. Zdecydowanie cieplej i mniej wietrznie było w wąskich uliczkach starego miasta. Zona Velhal skrywa urocze malowidła na drzwiach. Niektóre bardzo pomysłowe, jak gruba naga kobieta ze szpara na wysokości brzucha jako skrzynką na listy.
W wąskich brukowanych uliczkach można przysiąść w jednej z licznych kawiarenek czy knajp. Wypić kawę, drinka czy zjeść lunch ze świeżymi rybami lub owocami lub owocami morza. I obowiązkowo kupić pamiątkowy magnesik.
Kolejny dzień zaplanowałyśmy znów wyjazdowy. Zaciekawiła nas miejscowość Santana i tradycyjne trójkątne domki, widoczne na wielu pocztówkach z Madery. Pogoda w Funchal typowo pościelowa a po drugiej stronie wyspy prognozy zapowiadały słońce.

Podróż przez góry do Santany utwierdził mnie w przekonaniu, że to jednak nie miejsce dla mnie. Nie lubię chodzić po górach, pod górę a tu przyjezdza się głównie dla włóczęgi po wysokościach. Niemniej widoki za oknem miałyśmy piękne w miarę przebijania się przed chmury, mgłę i deszcz.
W niektórych miejscach las wyglądał jak z bajki. Omszałe pnie, zwisające porosty i gałęzie, otulone kłębkami chmur. Do tego liczne ławki, zadaszone domki jako udogodnienia dla piechurów.
W Santanie byłyśmy krótko, domki okazały się podrasowanymi dla turystów sklepikami z pamiątkami. Zwinęłyśmy się więc pierwszym autobusem wracającym w kierunku Funchal.
Kolejnym stopem był Faial i punkty widokowe w Guindaste. Miałyśmy trochę problemów z dotarciem, bo kierowca autobusu wysadził nas daleko i trzeba było drałować niezły kawałek pod górę.
Punkty widokowe na wysokie klify, dwa tarasy szklane i trzeba wracać do czekającej w górze koleżanki. Kolejny autobus jadąc do Porto da Cruz objechał wszystkie okoliczne szczyty i wioski. Moje ciało ma samych serpentynach i stronych podjazdach musiało bujać się ciągle w boki, do przodu i do tyłu. Tutejsi kierowcy jeżdżą szybko i mocno hamują, to nie jest dobre dla kręgosłupa.
Do Porto do Cruz miałyśmy według kierowcy, który nas wsadził na krzyżówce dróg, pięć minut spacerem w dół. Szłyśmy koło godziny, przeklinając ich poczucie odległości i czasu.

W miasteczku tylko rzut oka na plażę i klify i czekanie na autobus do Machico. Tam przesiadka na nowym doworcu autobusowym w busa do Funchal i o ciemności byłyśmy w hotelu. Cały dzień i milion serpentyn, nieźle kółeczko zrobiłyśmy.