Cel wyznaczony w Gujanie Francuskiej osiągnięty, trzeba wracać do Surinamu. Umówiony kierowca, który mnie tu przywiózł zadzwonił wieczorem, że wyjazd jest sporo wcześniej, bo o 5 rano. Znów pobudka przed świtem. Nawet się nie zdążyłam pożegnać z sympatycznym gospodarzem.
Droga do Saint Laurent du Maroni, czyli miasteczka granicznego po stronie francuskiej zajęła trzy godziny spokojnej jazdy.
W terminalu granicznym nie dostałam żadnego stempla, bo mam unijny paszport. Na dobrą sprawę mogłam tu przypłynąć bez całego zmaieszania z odwiedzaniem straży granicznej. Zaoszczędziłabym 30 usd na wizie powrotnej do Surinamu. Na kilku checkpointach we Francuskiej, nie sprawdzali paszportu, zresztą, co ich obchodzi stempel wyjazdowy z Surinamu. Mogłam tu wjechać na dowód osobisty. Formalnie będąc w Surinamie.

Rzekę Maroni znów przepłynęłam jako jedyna pasażerka promu z sympatycznym kapitanem. Po stronie Surinamu pokazałam na telefonie wyrobioną dzień wcześniej evisę. Dostałam stempel wyjazdowy i mogłam podreptać na przystanek autobusów do Paramaribo. Dla leniwszych były liczne propozycje przejazdu od razu z terminala promowego taksówką dzieloną do Paramaribo w cenie 500 dolców surinamskich (ok. 60 zł). Jeden nawet mnie gratis podrzucił na przystanek, odpadł mi więc kilkusetmetrowy spacer w pełnym słońcu.
Na przystanku za kilkanaście minut podjechał busik z ludźmi, przyjechali z Paramaribo. Do zapełnienia ostatniego wolnego miejsca zeszło z pół godziny. Cena podróży busem, to 170 SRD, czyli 20 zł. Po drodze przystanek przy sklepie i barze.
Żołądek po antybiotyku i pięciu dniach się powoli uspokoił, więc mogłam skusić się na apetyczne jedzenie. Wzięłam łapkę kurczaka (1zł), grzbiecik (2 zł), pikantno słodkie skrzydełko (4 zł) i dwa szaszłyki z kurzych dupek (po 2 zl). Te ostatnie były najlepszym jedzeniem, jakie jadłam w Gujanach. Grillowane jak szaszłyk, w ciemnej słodkiej glazurze, palce lizać, taka pychota!
Na dworcu autobusowym w Paramaribo dopytałam się o busy do Zanderij na jutro. Dziewczyna w kasie jak dwa dni temu, najpierw powiedziała, że nie ma jutro żadnego autobusu a potem jednak wymieniła trzy. Rano o 8, potem o 15.30 i wieczorem o 18. Żaden z nich mi nie pasuje, bo lot mam o 17.30. Trzeba będzie załatwić dzieloną taksówkę za 25 usd.
Po drodze z dworca znalazłam pocztę. Udało mi się nawet kupić pocztówki, znaczki i je wysłać do Polski. O dziwo jedna kartka i znaczek, to koszt ok.5 zł. Tylko wysyłać pocztówki z Surinamu.
Do hostelu Sisters dowlokłam się ostatkiem sił. To słońce równikowe mnie wykończy.