Sighisoara
Znów pobudka o świcie, tym razem jednak deko mi sie zaspało i musiałam na ulicy łapać taxi.
Pogoda dopasowała się do dzisiejszego tematu wyprawy z Braszowa. Odwiedziłam dzis miasto, w którym urodzil się Drakula.
Po blisko trzech godzinach jazdy pociągiem stanęłam u drzwi domu rodzinnego słynnego hrabiego. Kolorowa fasada, wszędzie dookoła stragany z pamiątkami, profesjonalny marketing.
Powłóczyłam się po starej części miasta, wspięłam słynnym schodami i odwiedzilam wiekowy niemiecki cmentarz.
Tam tłumów już nie było, no może poza scigającymi się po omszałych nagrobkach, dziesiątkami wielkich ślimaków.
Spacerkiem wróciłam na dworzec kolejowy. Tym razem jechałam zwykłym pociągiem osobowym. Zatrzymywał się na każdej stacji i… sama nie wiem dlaczego, ale wysiadłam na jednej z nich.
Wioska z daleka urzekła mnie białym kościołem i malowniczym położeniem. Nie wiem, co mnie natchnęło, do Braszowa było stamtąd pewnie ze sto kilometrów, żadnej głównej drogi, same żwirówki. Kiedy pociąg odjechał, zostawiajac mnie na prowizorycznym peronie, zdałam sobie sprawę, że mogę stąd nie mieć żadnego połączenia, bo było już późne popołudnie.
Drugi głos podszeptał, że właśnie zaczyna się moja kolejna przygoda! Tum bardziej, że deszczowe chmury zniknęły i piękna pogoda zachęcała do spaceru.
Tak podbudowana żwawo ruszyłam w stronę wsi.
Kiedy przeszłam ruchomy mostek nad rzeką i weszłam na główną drogę, oczom moim ukazał sie dziwny widok- ludzie w siedzieli przed swoimi kolorowymi domami a w poprzek owej żwirówki porozwieszano liny owinięte w świeże kwiaty i wiadra z wodą.
Kiedy tak nagle wyszłam z krzaków, większość tubylców skierowała swoj wzrok w moją stronę. Pozdrowiłam ich grzecznie ukłonem, na co usłyszałam zaproszenia.
Oni wszyscy czekali na młodą parę a te liny z kwiatami i wiadra, to taka ich tradycja.
Z godzinę chyba zeszło mi z przysiadywaniem się do kolejnych zapraszających, no i udało mi się ustalić, że mam za dwie godziny ostatni powrotny pociąg.
W oczekiwaniu na przyjazd młodej pary, zrobiłam rundkę po wsi. Trafiłam na jakiś odrestaurowany klasztor, pięknie położony, z widokami na okoliczne wzgórza. Domostwa były albo mocno kolorowe, albo kamienne. Wpadłam też na chwilę do wsiowego baru, wzbudzając żywe zainteresowanie podchmielonych starszych młodzieńców.
Jednak gwoździem mojej wizyty był ślub, którego odgłosy zawiodły mnie z powrotem do białego kościółka.
Kiedy doń weszlam młoda para akurat składała przysięgę. Oboje byli w srebrnych koronach na głowach. Całe malutkie wnętrze wypełnione bylo ludźmi.
Nie bywam często w polskich kosciolach z powodu propagandy, jaką prowadzą księża, ale za granicą zawsze coś ciekawego znajdę właśnie w miejscach kultu religijnego.
Tak było i dziś, prawdziwaą perełką był nastrój, jaki panował w czasie ślubu. Kolorowe rysunki świętych na ścianach, freski ze scenami biblijnymi na suficie i barwne witraże w oknach. Dym z kadzidła, mistyczny zapach, półmrok. I nowy dla mnie obrządek ślubny… to wielobarwne widowisko jeszcze mam przed oczami.


Drakula niech się schowa…

17.08.2014