No jak zwykle, ledwo zdążyłam na pociąg 🙂 u mnie nigdy nie ma powoli, zawsze jest szybko. W wagonie wszystkie prycze zajęte, mam przy przejściu na górze, ale sąsiad chętnie się zamienia na miejscówkę na dole. Konduktorka rozdaje pościel, szykuje sobie legowisko na następne dwanaście godzin podróży. Lubię podróżować pociągiem.


Towarzyszy mam różnych, od młodzieży głośnej i zdobywającej świat, przez rodziny z dziećmi, po dwie strasze panie, które jadą z wnukami nad jezioro. Tym sposobem dowiedziałam się, że niedaleko stacji końcowej jest kurort nad słonym jeziorem, Sołotwyno. Na stacji, której nie ma, złapał mnie dziadzia Jura, co jechał do owego kurortu z wczasowiczami i mnie obiecał podrzucić za 50 uah do granicy z Rumunią.

Dziadzia był skarbnicą informacji o regionie. Okazało się, że nie ma już pociągu między Ukrainą a Rumunią, bo rozebrano żelazny most na Cisie. Podobno sprzedawano go na złom, za niezłe pieniądze. Kolejarze nie mogli tego powstrzymać. I tym sposobem nie ma połączenia. Dziadzia najpierw zawiozł letników, na koniec mnie po krążeniu po wsi z pensjonatami. Kurorty dziwne. Jeden przy drugim, drewniane, baseny, leżaki i szutrowy piasek a’la plażowy. Jeziora niestety nie zobaczyłam. Dziadzia obiecał w drodze powrotnej, wciskając mi swoją wizytówkę. Granica piechotą, most drewniany z mega dziurami w nawierzchni.

Potem spacer z granicy do centrum miasteczka Syhot Marmaroski. Tam złapałam okazję do Săpânţa-Peri za 5 lei. Jak na Ukrainie było chłodno, tak tu upał.

Za płotem mam cmentarz, ale jakoś mi się doń nie spieszy.