Ranek w Ilulisat powitał deszczem ze śniegiem i zupełnie zachmurzonym ponurym niebem. Wcale nie chciało się mi ruszać z ciepłego łóżka z widokiem na morze i kry. Nie zdecydowałam się na spacer do muzeum lodu. Reszta ekipy bawiła się tam w wirtualnych okularach, poznając historię człowieka i połączenia z naturą na tej największej wyspie świata.
Mnie z ciepłego hotelu wyciągnął Marcin na spacer do portu. W planie był zakup ryb, najchętniej halibuta i przygotowanie go w apartamencie Hani i Marcina.
Późne popołudnie niedzielne niestety nie było dobra porą na kupno ryb prosto od rybaka. W ten dzień większość ludzi odpoczywa, nawet knajpy są zamknięte.
W porcie część łódek, motorówek tkwiła zamarznięta w łodzie. Reszta zacumowana przy kilku trapach.

W poszukiwaniu rybaka z rybą trafiliśmy do pomieszczenia, w którym przygotowywano przynęty do sieci. Młody chłopak o eskimoskich rysach ubrany w wełniane swetry stał przy wielkich czarnych wiadrach. W jednym miał zwinięte czerwone i zielone linki z haczykami na końcu tych ostatnich. Nadziewał na nie sprawnym ruchem soracowanych dłoni kawałki długich wąskich rybek. Pracował jak automat, szybko i skutecznie. Rybkę zaczepiał o haczyk zakręcając ostrzem o kręgosłup. W pomieszczeniu pracowało kilku Inuitow.

Nie udało się nam kupić żadnej ryby. Z zaciekawieniem zaglądaliśmy w zakamarki portu. Stały na nadbrzeżu roznej wielkosci statki. Kutry rybackie, krótkie wysokie i kolorowe. Szybkie motorówki rybaków. W wodzie większe i.mniejszr kawałki kry, która wydzierała się przez wąski przesmyk wejścia do portu. Na krach wielkie mewy zajadle kłóciły się o kawałki resztek ryb, które rzucali im rybacy. Po obu stronach ulokowały się przetwórnie ryb a na nadbrzeżu ustawione były kolorowe pojemniki na ryby. W niedzielę w porcie nie było prawie ludzi.
Śnieg i deszcz przemoczyły nas do suchej nitki. Byłam ciepło ubrana, ale zimno zaczynało docierać do ciała. Trzeba było wracać do ciepłego hotelu.
Ilulissat jest położone na zboczach miękko zakończonych kolorowych pagórków, łatwo się mi wchodziło, ciężej wejść na górę. Jak zmoknięta kura dotarłam z Marcinem do hotelu. To było bardzo udane popołudnie, mimo, że bez słońca, niebieskiego nieba, halibuta a z deszczem, śniegiem i zimnem.