Pogoda paskudna od rana. Liczyliśmy na okno pogodowe podczas pływania wśród gór lodowych. Karl, sympatyczny Inuit dał nam dobra cenę za kilkugodzinny jejs. Każdy ubrany w najgrubsze ubrania, czapki i rękawiczki.
Płynęliśmy najpierw wzdłuż wybrzeża, gdzie wśród skał widać kolorowe domki Ilulisat.
Potem było wejście do Icefjordu i kry lodowe były coraz większe. Największą górę lodową opłynęliśmy dookoła, zatrzymując się przy ciekawszych formacjach lodu. Te przybierały różne kształty. Najpiękniejsze kolory były jednak pod wodą. Większość gór lodowych jest ukryta właśnie pod wodą, na powierzchni jest tylko czubek.
Kiedy dopływaliśmy do części lodowca, który oderwał się od czoła z głębi fiordu, wyszło zza chmur słońce.
Zrobiło się ciepłej, weselej i tak pięknie. Jednak światło, słońce dają wiele.
Biel stała się jeszcze bielsza, bez okularów przeciwsłonecznych nie szło patrzeć na otoczenie. Swoj pokaz miały niebieskości prześwitujące w pęknięciach i cieńszych ściankach gór lodowych.
Czasami Karl podpływał blisko do interesującej kry i wyłączał silnik.
Słychać było chrzęst lodu, nawoływywania mew i chlupot wody… i głosy moich chłopaków, których piękne okoliczności przyrody wzięły na dyskusje egzystencjalno- emocjonalne.
Każdy z nas zrobił z tysiąc zdjęć pięknych kawałków natury, własnego selfie z pięknym tłem.
Kiedy przebijaliśmy się motorówką przez większe skupisko kreszu lodowego, głuchy dźwięk kojarzył mi się z filmem Titanic.
Karl poczęstował nas gorącą herbatą i kawą, mimo słońca było lodowato zimno od wody.
Takie chwile, kiedy oczy i dusza się radują, bo mają wkoło siebie tyle cudownego, to jedne z najpiękniejszych w życiu.